Od 16 marca tylko niektóre szpitale w Polsce przyjmują pacjentów zakażonych koronawirusem. W szczytowym momencie epidemii było ich w naszym kraju 22, a na dzień 10 sierpnia 20 szpitali funkcjonuje na tych zasadach - w zależności od ilości przypadków jeden lub dwa w każdym z województw. Niektóre z nich przyjmują tylko covidowców, inne świadczą również pomoc innym pacjentom. Za walkę z koronawirusem szpitale zostają oczywiście odpowiednio dotowane przez NFZ. Wydaje się więc, że wszystko powinno działać. Dlaczego tak nie jest?
Głównym powodem zamieszania są właśnie zasady finansowania tych szpitali. A to z kolei ma bezpośredni wpływ na pomoc świadczoną pacjentom.
Początkowo rozporządzenie Ministerstwa Zdrowia miało na celu ograniczenie liczby miejsc pracy pracowników służby zdrowia, aby tym samym potencjalnie ograniczyć ryzyko rozprzestrzenienia się wirusa. Wspomniane dokument wprowadzał specjalne dodatki i rekompensaty pieniężne za opiekę nad pacjentami zakażonymi koronawirusem. Warunki ich przyznania były jednak dosyć skomplikowane, co zostawiało pole do powstania nieuwzględnionych w rozporządzeniu procedur.
W dokumencie zawarto zapisy mówiące o zasadach przyznawania dodatków i rekompensat. Aby ograniczyć liczbę szpitali, które mogłyby skorzystać z dotacji (oczywiście ze względu na zmniejszenie kwoty, która miałaby obciążyć budżet) ustalono, że:
- rozporządzenie dotyczy wyłącznie szpitali jednoimiennych oraz oddziałów zakaźnych zajmujących się “covidowcami”;
- dotowany szpital może zajmować się wyłącznie chorymi na COVID;
- dany pracownik służby zdrowia musi mieć bezpośredni kontakt z chorym na COVID;
W praktyce okazało się, że drugi zapis sprawia najwięcej problemów. W jaki sposób?
Do tej pory na oddziały zakaźne rzecz jasna trafiały osoby chore na różne choroby zakaźne, takie jak chociażby odra, HIV czy wirusowe zapalenie wątroby. Tacy chorzy w momencie wejścia w życie rozporządzenia przecież nie zniknęli, ale z drugiej strony nie zawsze też mogą otrzymać niezbędną pomoc. Wystarczy przyjąć jedną osobę z chorobą zakaźną inną niż COVID, aby stracić dotację z NFZ. Z drugiej strony rozporządzenie zabrania medykom pracy w kilku miejscach, jeśli pracują z jakimikolwiek zakażonymi koronawirusem.
Jeśli przyjęliśmy dziecko chore na ospę, a dodatkowo w sepsie, którego nie było gdzie odesłać, a było w ciężkim stanie, to okazuje się, że pieniędzy nasz szpital ma nie dostać. A my możemy już pracować, gdzie chcemy i kiedy chcemy. Nieważne, czy na oddziale jest kilkudziesięciu pacjentów z koronawirusem, dla NFZ liczy się tylko ten jeden pacjent - powiedział portalowi cowzdrowiu.pl pracownik jednego ze szpitali objętych rozporządzeniem MZ.
Zdarza się również tak, że na szpitalną izbę przyjęć trafia pacjent z zapaleniem płuc - dokładna przyczyna choroby nie jednak znana, bo pacjent nie przyjeżdża do szpitala z aktualnym testem na koronawirusa. Ogromna większość “covidowców” ma przecież także choroby współistniejące.
Albo będziemy odsyłać pacjentów, albo skończy się tak, że pieniądze dostaną z NFZ niemal wyłącznie szpitale jednoimienne. One zamknęły się na pacjentów innych niż z koronawirusem. My staraliśmy się godzić leczenie naszych pacjentów cierpiących na różne choroby czy ofiary wypadków z leczeniem COVID-19 - dodają pracownicy szpitala w rozmowie z portalem cowzdrowiu.pl.
W placówkach jednoimiennych kwestia ta również nie jest tak prosta. Okazuje się, że w przypadku przyjęcia pacjenta z objawami COVID-19, ale po wykonaniu testu, który wykaże, że nie jest on zakażony koronawirusem, szpital może stracić dofinansowanie.
Przepisy, które w swoim założeniu są słuszne, w praktyce doprowadzają do kuriozalnych sytuacji. Nie oszukujmy się, dałoby się zorganizować dodatki dla medyków bez negatywnych konsekwencji dla pacjentów. Wystarczy zmienić zasady przyznawania rekompensat uwzględniając procent pacjentów chorych na COVID w danej placówce. Wtedy żaden pacjent nie musiałby być pozostawiony bez pomocy ze względu na bezwzględne przepisy, a lekarze czy pielęgniarki nie musieliby stawać przed często nie do końca etycznym wyborem, którego de facto nie mają, bo sam NFZ nowymi przepisami narzuca im takie reguły.
Wielu Polaków nie wierzy w to, że koronawirus faktycznie jest tak groźny, jak jest przedstawiany. Faktem jest jednak, że wielu medyków zajmujących się chorymi na COVID musiało całkowicie przeorganizować swoje życie - niektórzy ze względów bezpieczeństwa musieli na jakiś czas wyprowadzić się z domu czy ograniczyć kontakty z rodziną - w innym przypadku domownicy zostaliby objęci obowiązkową 14-dniową kwarantanną.
Napisz komentarz
Komentarze